Oxford słynie, i nie bez powodu, z pięknej gotyckiej i neogotyckiej architektury. Prawie każdy z koledży, z których składa się uniwersytet, może się pochwalić jakąś perełką – na przykład jadalnią wyjętą żywcem z filmu o Harrym Potterze, kaplicą, przy której blednie niejedna katedra, czy biblioteką tak piekną, że nie sposób się w niej skupić na lekturze.
Moim ulubionym miejscem w Oxfordzie są chyba krużganki klasztorne otaczające jeden z bocznych dziedzińców New College – wbrew swojej nazwie niezbyt „nowego”, bo założonego już w wieku czternastym.
Żródło: Wikimedia; fot. simononly
Jest to miejsce o wyjątkowej atmosferze – położone na uboczu, zawsze puste i ciche. W ściany i podłogi zacienionych korytarzy wmurowane są spękane płyty nagrobkowe dziesiątek uczonych i duchownych, dostojnych mężów o wielu poważnie brzmiących tytułach, z nazwiskami rodów zapisanych w historii kraju. Żadne z tych epitafiów, wykutych w marumarach i alabastrach, nie przyciągało jednak mojej uwagi tak bardzo, jak skromne graffiti, wycięte kilkaset lat temu niezdarną ręką na jednej ze ścian – „W:Hicks”.
Nigdy nie udało mi się ustalić, kim był imć Hicks, mimo, że pytałem o to paru akademików z New College i szperałem trochę w archiwach. Można przypuszczać, że był on po prostu jednym z wielu, wielu studentów, którzy przetoczyli się przez uniwersytet, a potem wiedli normalne, zwyczajne życie, które nie zapewniło im miejsca na kartach najgrubszej nawet encyklopedii.
Jest coś fascynującego w tym, że potrzeba wyrycia swojego imienia, albo prostego zdania pokroju „tu byłem”, nie jest właściwa tylko naszej epoce. Co więcej, przejawiają ją nie tylko przedstawiciele kultury europejskiej, która słynie z tego, że stawia tak wielki nacisk na indywidualizm, ale i obywatele Chin, kraju, w którym wartość ta zdaje się być mniej ceniona. Słynnym tego przykładem jest lakoniczny napis „Ding Jinhao tu był” wyryty przez turystę z Państwa Środka na 3,500 letniej płaskorzeźbie w egipskim Luksorze. Jak widać, potrzeba zaznaczenia swojego istnienia funkcjonuje w ten, przyznajmy, mało elegancki sposób, jest dość powszechna i może dopaść niektórych także w podróży.
Oczywiście, rycie swoich inicjałów na bezcennym zabytku jest (całe szczęście) dość rzadkie. Z mojego doświadczenia wynika, że największe natężenie takich inskrypcji na centymetr kwadratowy występuje na szkolnych ławkach. Może do takich niewinnych aktów wandalizmu skłania uczniów przygniatające przeświadczenie, że ich podstawówki i licea, które są w danym momencie centrum ich świata, są ich terytorium, widziały już setki innych chłopców i dziewczynek i zobaczą ich kolejne tysiące – a może jest to tylko kwestia znudzenia i braku kreatywności.
Jak by nie było, pondprzeciętne zagęszczenie gryzmołów spod znaku „tu byłem” w szkołach da się już zaobserwować w starożytności. Na ścianach sali szkolnej należącej do gimnazjonu w Priene, małym, doskonale zachowanym greckim miasteczku w Azji Mniejszej, można wyczytać takie oto kwiatki, z II w.p.n.e.: „To jest miejsce Aleksandrosa, syna Aleksandrosa”, „To jest miejsce Apollina”, i dziesiątki im podobne.
Ruiny Priene. Źródło: Wikimedia, fot. José Luiz Bernardes Ribeiro
Jako, że graffiti te są wyryte nierówno, wielkimi kulfonami i się na siebie nachodzą, można założyć, że nie pisano je nie w ramach oficjalnego przypisania „ławek”, na polecenie nauczyciela, tylko indywidualnie, z potrzeby serca. Może to też oznaczać, że miejsc siedzących było mniej niż chętnych do nauki, i uczniowie próbowali je sobie zawczasu rezerwować. Tak czy inaczej, młodzieńcy z Priene i tak byli dobrze wychowani, bo w innych gimnazjonach, jak choćby w Therze, młodzieńcy przejawiali skłonność do wypisywania znacznie pieprzniejszych graffiti, typu „X spał z Y”. I takie napisy można znaleźć dziś na szkolnych ławach, ale to już temat na inny wpis…
J. Szamałek
PS. Drodzy Czytelnicy – zdaję sobie sprawę, że zaniedbałem ostatnio „Sztukę Antyku” (do tego stopnia, że redaktorzy Polityki usunęli link do niego z głównej strony blogowej tygodnika). Jest to, nie ukrywam, powiązane z premierą mojej drugiej, książki, kryminału osadzonego w starożytności pt. „Morze Niegościnne”. Zachęcam Państwa gorąco do jej lektury – i jednocześnie przepraszam za długie tygodnie milczenia.
31 sierpnia o godz. 7:49 14145
Panie Doktorze,
Jakże się cieszę, że nareszcie przez czysty przypadek odkryłam, iż jednak Pan od czasu do czasu pisze na swoim blogu. Muszę przyznać, że bardzo mi brakowało Pana artykułów i zastanawiałam się dlaczego przestał Pan pisać. Ten „odkryty” dzisiaj przeze mnie artykuł, jak zwykle, jest bardzo ciekawy i bardzo bym prosiła aby jednak wznowił Pan działalność na swoim blogu. To jeden z nielicznych blogów gdzie nie denerwuję się przy czytaniu komentarzy. 😀